Pobyt w Szkole Policji

Ostatnim etapem w życiu kandydata ubiegającego się o przyjęcie do służby stanowi upragniony wyjazd na kurs podstawowy do 1 z 6 szkół Policji. O wyborze decydują komendy wojewódzkie, w których odbywa się postępowanie rekrutacyjne oraz łut szczęścia. Ważne jest, bowiem obłożenie poszczególnych placówek i wystarczająca ilość miejsc. Wybór może paść na: Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie, Szkołę Policji w Pile, Szkołę Policji w Słupsku, Szkołę Policji w Katowicach, Centrum Szkolenia Policji w Legionowie oraz Ośrodek Szkolenia Policji w Sieradzu.

Mogłoby się wydawać, że wizyta w takiej placówce to wspaniałe doświadczenie, miejsce bardzo ciekawe z pewnością dające podwaliny pod dalszą owocną pracę. Odniosłem jednak wrażenie, że wykładane tam przedmioty, zarówno zajęcia praktyczne jak i teoretyczne nie przystawały do tego, z czym trzeba było poradzić sobie po zakończeniu szkolenia. W gruncie rzeczy wyłącznie zajęcia z prawa, prewencji i wyszkolenia strzeleckiego stały się przydatne. Moim zdaniem zamiast standardowych 6 miesięcy, kurs powinien być okrojony do 3-4 miesięcy. Jednak co najistotniejsze, w tym czasie powinno się przekazywać większą ilość treściwszej, praktycznej wiedzy. Kurs podstawowy w obecnym kształcie – trwający pół roku – to zwykła strata czasu. Odniosłem wrażenie, że jedynym powodem dla którego jest tak długi jest to, aby zapewnić zatrudnienie tamtejszym wykładowcą. Policjanci, których postawiono w Szkole Policji na mojej drodze byli… przeciętni. Udało mi się ustalić, że znaczna ich większość dostała się tam za sprawą czyjejś protekcji i w najmniejszym stopniu nie poradziłaby sobie w pełnieniu czynności służbowych na ulicach Polskich miast, wśród społeczeństwa.

Podczas pobytu na szkoleniu podstawowym w oczy rzucała się zmniejszona liczba kandydatów w stosunku do lat ubiegłych. Nie były to jedynie moje spostrzeżenia, lecz przede wszystkim słowa wszystkich wykładowców, nauczycieli, a nawet personelu tj. kucharek. Argumentem potwierdzającym pogorszenie sytuacji kadrowej i obniżenie pewnych standardów była przede wszystkim – ilość chorej zwierzyny – w tak ważnym społecznie miejscu. Nie chcę nikogo obrażać, ani stygmatyzować, ale takie są fakty. Zapewne osoby piastujące w KGP, KSP i wszystkich KWP głośno tego nie przyznają, ale jestem pewien, że z głębi duszy każdy funkcjonariusz w tym kraju dostrzega ten niepokojący trend. Brak ograniczeń wiekowych, standardów wagowych i norm wzrostu wobec kandydatów sprawiły, że z jednej strony podczas szkolenia podstawowego na swojej drodze spotykałem – prawie emerytów – z drugiej natomiast – dziewczynki, które nie były w stanie wyjrzeć ponad ćwiczebną tarczę.

Dla jednych okres szkoły mógł być czymś na wzór lekcji życia – gdyż totalne łamagi i ciapy byli zmuszeni nauczyć się – wczesnego wstawania, wysiłku fizycznego, życia na zegarek, a nawet mycia podłóg. Lekcja byłaby cenna, o ile ten ktoś nie poddał się przedwcześnie i nie zrezygnował w międzyczasie. Będąc z Toba szczerym to takich osób, również nie brakowało. Dla innych natomiast – w tym także dla mnie – była to w większości strata czasu, gdyż te 6 miesięcy traktowałem jako życie w metaforycznym rozkroku – nie był to czas normalnej pracy gwarantującej odpowiednie zarobki, ale nie był to także czas szkoły pozbawiony innych zobowiązań. 

Podczas pobytu, co jakiś czas docierały do nas informacje o mniejszych i większych aferach, a nawet poważniejszych incydentach w wykonaniu kursantów. Jednym razem na szkole gruchnęła wieść, że kilkuosobowa grupa zapiła dzioba i została złapana przez dyżurnego. Skutkowało to wydaleniem na krótko przed egzaminem końcowym. Inni zaspali podczas pełnienia służby obchodowej, ale wtedy skończyło to się jedynie reprymendom i sporym wstydem na porannym apelu. Kolejna sytuacja była poważna, a mianowicie jeden z funkcjonariuszy ucierpiał w wypadku (został potrącony przez samochód, gdy w środku nocy wracał z imprezy) podczas powrotu do jednostki. Następny, zaś naraził się jednemu z dowódców podkopując jego autorytet, aż do samego końca ów dowódca szukał na niego haka. Afery dotyczyły również pracowników nazywających się wykładowcami. Najgłośniejsza dotyczyła policjanta, który został przyłapany na uprawianiu seksu ze słuchaczką kursu podstawowego. Była to istna bomba, konsekwencje dotknęły obie z zaangażowanych stron, a sam news był tak potężny, że opuścił nawet mury szkoły. Najlepsze w tym wszystkim było jednak to, że małżonka tego wykładowcy pojawiła się na jednostce. Wrzaskom nie było końca, to była jedna z najgorętszych awantur, której byłem świadkiem. Nie chciałbym być w jego skórze.

Ze względu na dużą odległość dzielącą mój dom rodzinny i Szkołę Policji byłem zmuszony spędzać tam każdy wolny weekend. Jedynie trzykrotnie przez cały czas trwania kursu podstawowego zdołałem odwiedzić dom rodzinny. Za każdym razem działo się to po wypracowaniu odpowiedniej liczby nadgodzin. Nadgodziny zbierało się, zaś poprzez wykonywanie funkcji porządkowych na terenie kompleksu szkolnego. Oznaczało to np. całonocną służbę obchodową na terenie ośrodka, polegającą na kontrolowaniu stanu zabezpieczeń, lub 12h służbę przy szlabanie. W sumie stanowiło to namiastkę normalnej pracy i urozmaicenie codziennych zajęć.

Każdy dzień wyglądał nieomal identycznie, pobudka o 5: 30, szybkie ubranie stroju sportowego i udanie się na plac apelowy. Tam odbywała się 15 minutowa poranna zaprawa polegająca na rozciąganiu i zrobieniu kilku okrążeń wokół placu apelowego. O ile podczas ciepłych miesięcy poranny rozruch bywa bardzo przyjemny. O tyle okres zimowy stanowi nie lada problem – zarówno pod kątem niskich temperatur, ciemności, oraz śliskiego placu, który stał się przyczyną kilku poważnych kontuzji wśród młodych funkcjonariuszy. Następnie wraca się biegiem na kompanie, pospiesznie należy się odświeżyć, aby później przywdziać mundur ćwiczebny – za moich czasów był to tzw. “czarnuch“. Po zbiórce przed budynkiem wszyscy razem udajecie się do kantyny na śniadanie. Po posiłku miejsce miał przemarsz całym plutonem na plac apelowy, gdzie odczytywano zadania/rozkazy na kolejny dzień z wyszczególnieniem osób pełniących służbę dyżurną. Przed tym jednak wyznaczone w konkretnym dniu osoby miały zadbać o czystość w budynku. Budynek kompanii sprzątano rano i wieczorem, czynności te nazywano – rejonami. Po apelu następował przemarsz na zajęcia, na których spędzano około 8-10h. Jak już wspomniałem niektóre z zajęć były przydatne i przyjemne, inne zaś pozbawione sensu. Po zajęciach był tzw. czas własny – dla niektórych było to powtarzanie materiału z zajęć, dla innych siłownia, dla kolejnych basen, byli jednak też tacy, którym ciężko było usiedzieć na miejscu i wyruszali w miasto przy każdej nadążającej się okazji. Każdego dnia wieczorem około 21:00 miejsce miał apel wieczorny tj. liczenie składów, omawianie przebiegu dnia i mowy motywacyjne dowódców kompanii.

Podczas całego okresu Szkoły Policji “obdarowywano” nas wieloma przedmiotami. Niektóre z nich okazywały się bardzo ciekawe, przyjemne i co oczywiste – przydatne. Wśród takich można wyróżnić m.in. prawo, wyszkolenie strzeleckie i prewencja. Na tych pierwszych uczono nas tysięcy artykułów prawnych, zarządzeń. Uczono nas, jak należy wypełniać i sporządzać dokumentację. Zapoznawano i wpajano kodeks karny, kodeks wykroczeń, KPK itd. Dla kogoś, kto nigdy nie miał z tym nic wspólnego z prawem początki musiał być trudne. Prewencja natomiast to nauka sporządzania dokumentacji służbowej, wpajanie adeptom sztuki policyjnej procedury legitymowania, dokonywania kontroli osobistej, proces zatrzymania, dokonywanie przeszukania, itd. To właśnie na prewencji przekazywano nam zasady użycia i wykorzystania środków przymusu bezpośredniego, oraz broni palnej. Objaśniano jak w konkretnych sytuacjach należy się zachować, a jakich zachowań należy koniecznie się wystrzegać. Wyszkolenie strzeleckie to przede wszystkim omawianie poszczególnych jednostek broni – zasad użytkowania, budowy pistoletu, rodzaje amunicji, warunków bezpieczeństwa, techniki i postawy – wszystko, aby funkcjonariusz posiadający broń wiedział z czym to się wiąże. Kwintesencją zajęć związanych z bronią palną było strzelanie do tarcz szkoleniowych tzw. francuz. W trakcie zajęć z wyszkolenia strzeleckiego odbywają się zarówno strzelania statyczne, dynamiczne, leżące, z przykuca. Każdy z paneli zakończony jest egzaminem.

Jednymi z najnudniejszych, najmniej wnoszącymi zajęć, kompletnie nieprzystających do pracy w Policji były – techniki interwencji. Przedmiot wykładany przez ludzi kreujących się na prawdziwych twardzieli i herosów naszych czasów. Gdyby wyznacznikiem męstwa było przyodziewanie dziwacznych strojów to z pewnością przewiązywaliby sobie głowę opaską by wyglądać niczym bohater jednej z serii filmów akcji. Na ogół byli to ludzie pracujący tam od wielu lat, z przerwami na różnego rodzaju wyjazdy, w tym także zagraniczne misje stabilizacyjne. Oficjalnie każdy z plutonów miał przypisanego wykładowcę z tego przedmiotu, lecz jak to bywa w praktyce składy często się zmieniały i trwała nieustanna rotacja. Prowadzących było łącznie około 10 mężczyzn, każdy stanowił wyjątkowe indywiduum. Jedni byli fanatykami sportów walki i szeroko pojętej rywalizacji, inni zaś ubóstwiali bieganie, kolejni uwielbiali prawić kazania o motywacji. Od zawsze sądziłem, że w miejscu takim jak Szkoła Policji powinno pracować się nad poprawą kondycji fizycznej u kursantów, rozbudzać w nich pasję do szeroko pojętego sportu i ruchu. Zamiast robić to na co wskazywałaby logika, czyli koncentrować się na przekazaniu niezbędnej wiedzy w tematyce technika interwencji – samoobrony, podstaw boksu i MMA, oraz technik użycia śpb – bywały dni, że nie robiliśmy niczego rozwijającego. Zdarzało się, że podczas zajęć przez kilka godzin bezustannie biegaliśmy wokół stadionu, aż w końcu któraś z osób padała na ziemię z wycieńczenia. Innym razem urządzano nam tak morderczy crossfit podczas, którego osoby wymiotowały do stojącego na środku hali kosza na śmieci. Innym razem boksowaliśmy się tak intensywnie, że po końcowym gwizdku, każdy miał rozbita twarz, a posadzka była jedną wielką plamą krwi. Kolor naszych koszulek przywodził na myśl świniobicie, którego w dzieciństwie miałem okazje być uczestnikiem. Po takim treningu jedni doznawali rozcięć skóry, krwawiących nosów, inni posiniaczonej twarzy i tzw. oczu pandy, kolejni pokruszonych zębów. Każda informacja o urazie była kwitowana śmiechem i tekstami w stylu “nie bądź piz*ą“. Najważniejsze było zrealizowanie chorych ambicji prowadzących zajęcia i naprędce zrealizowanie pseudo-testu zaliczeniowego. Wypada się jedynie cieszyć, ze program został odhaczony. Zero jakiejkolwiek empatii i dydaktycznego podejścia. Brak w tym wszystkim chęci wpojenia kursantom zasad o zaletach utrzymania kondycji fizycznej.

Podczas szkolenia był taki moment, gdy za sprawą serii niefortunnych zdarzeń jako pluton spóźniliśmy się kilka minut na zajęcia z technik interwencji. Niby nic złego, bo grzecznie przeprosiliśmy, zameldowaliśmy się komisarzowi, który prowadził zajęcia. Czy było nam przebaczone? Nic bardziej mylnego! Spotkała nas kara – nakazano nam do końca kursu wykonać 1 000 powtórzeń burpee, możesz to ćwiczenie znać jako tzw. delfinki. Oczywiście zadana kara została wykonana jeszcze przed końcem kursu.

Po pierwsze, jasnym jest, że z osoby niedbającej o siebie i olewającej szeroko pojętą aktywność fizyczną nie da się w 6 miesięcy zrobić herosa. Po drugie, jeżeli na każdych zajęciach będziesz zasiewał atmosferę strachu, okrasisz ją koszmarnym wyciskiem doprowadzając kursantów do wymiotów to masz idealny przepis na to jak zniechęcić osobę do jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Mam nadzieję, że rozumiesz co mam na myśli – po prostu taka osoba po opuszczeniu murów szkoły szybko powróci do dawnego stylu życia, chcąc jak najszybciej zapomnieć o tym horrorze, którego doświadczyła.

Tak jak już wspominałem – w Szkole Policji wykładowcy z technik interwencji powinni pokazywać zalety płynące z uprawiania sportu, pokazywać ciekawe ćwiczenia, tłumaczyć dlaczego i jak dbać o własne zdrowie. Przede wszystkim jednak powinno się tam wpajać kwestie przydatne w służbie – samoobronę, boks, oraz techniki obezwładniania. To właśnie moim zdaniem zadania wykładowców – nie, zaś bić i kopać kursantów – a takie rzeczy niestety dane było mi widzieć.

Na końcu kursu odbywa się egzamin. Składa się z zakresu pytań przedmiotowych tj.: prawa, prewencji, wyszkolenia strzeleckiego, technik działań zespołowych i pierwszej pomocy. Pytania testów z lat poprzednich, od jakiegoś czasu krążą wśród słuchaczy kursów, wszyscy zawsze solidarnie liczą, na lenistwo komisji egzaminującej i powtórzenie wcześniejszych wersji zestawów.  Wśród kursantów zawsze bliskość testów przyprawia o nerwy i dziwne podniecenie. W przededniu egzaminów znacząco wzrasta wskaźnik religijności – zza niemal każdych drzwi budynków kompanijnych da się usłyszeć dobiegające modlitwy. W dniu egzaminów, powietrze wręcz drży od nerwów i stresu. Kursantów rozsadza się jak na kolokwiach, dzieli na grupy, a następnie przedstawia zasady.

Pamiętam, że z mojego plutonu egzamin zdali wszyscy. Po zakończeniu egzaminu odniosłem wrażenie, że jeśli w trakcie trwania zajęć kursant wykazywał się chociaż minimalnym zaangażowanie to nie byłoby możliwości, aby nie uzyskać wyniku pozytywnego.

Zakończenie kursu było dla mnie wspaniałym momentem, którego wyczekiwałem od dawna. Oznaczało to, bowiem dla mnie rozpoczęcie normalnej, długo wyczekiwanej pracy i nowego etapu w życiu.

Dziękuję, że przeczytałaś / przeczytałeś mój artykuł i proszę Cię bardzo o podzielenie się nim z Twoimi znajomymi. Im więcej osób z tego skorzysta, tym będę szczęśliwszy. I myślę, że im także może się on przydać. Dzielcie się na Facebooku, Instagramie, Twitterze, mailem – gdzie tylko chcecie i uznacie za stosowne. Zapraszam również do odwiedzenia mojego konta FB i zadawania pytań.

Będę niezmiernie wdzięczny, jeśli wesperz moje działania za pośrednictwem platformy Patronite.  Z góry dziękuję!

Pozdrawiam 🙂

Leave a Reply